Aż drżałam z podniecenia. Po tym wszystkim może znalazłam w końcu miejsce które będę mogła nazwać… domem?...
- Och…- Staliśmy przed ogromną górą. A może to budowla? Nie mam pojęcia…
- Chodź – powiedziała Selia. Weszliśmy do obszernego pomieszczenia.
- To Jaskinia Alph – oznajmił Tanne – Po prawej Sala Audiencji, po lewej kwatery mieszkalne. Później je zobaczysz. Teraz chodź tu. – weszliśmy do korytarza po prawej.
- Usiądź – powiedziała Selia. – Jeśli chcesz to opowiedz teraz co Cię tu sprowadziło. - Usiadłam wygodniej i zaczęłam opowiadać:
- Urodziłam się rekordowo zimnego, grudniowego dnia. Pewnie nie uwierzycie ale byłam zupełnie czarna - zaśmiałam się pod nosem -. Moja mama była chora i zmarła w cztery dni potem. Nie pamiętam jej. Chyba miała na imię… Artena. To dosyć oryginalne imię, ale jej się podobno podobało. Moja wataha nie była do końca magiczna… nie w tym sensie. Składała się z inteligentnych wilków i… jak to ludzie nazywają?... o! wilkołaków. W całej watasze tylko moja mama były magicznym wilkiem, ale nie odziedziczyłam po niej zdolności. Po tacie zresztą też. No, może tylko inteligencję na poziomie ludzi. Byłam po prostu NIE magiczna. Mój ojciec był jednym z ludzi - wilków, ale do perfekcji opanował sztukę przemiany i przez większość swojego życia pozostawał w postaci wilka. Po śmierci mamy powtórnie się ożenił, lecz tylko dlatego że było to jej ostatnie życzenie. Chciała żeby był szczęśliwy, ale on zawsze kochał tylko ją. Moje życie to była po prostu sielanka, ale nie miałam mocy. Jeszcze. Pewnego dnia bawiłam się z rodzeństwem i przyjaciółmi na Skale. Niebo zasnuły ciemne chmury, zapowiadało się na burzę. Ale to nie miała być zwykła burza. Wilki wychodziły z jaskiń by oglądać dziwne zjawisko. Były czarne, ale jakby… płonęły. Z nieba spadały iskry, lecz nie zapalały lasów. Po zetknięciu się z ziemią bezdźwięcznie wybuchały i tworzyły coś na kształt zorzy polarnej, bardzo malutkiej zorzy polarnej. Spróbujcie sobie wyobrazić jak to wyglądało gdy kilka spadło niedaleko siebie... Niezwykłe... Wyszliśmy na czubek Skały, by oglądać wspaniałe widowisko. Nagle coś błysnęło. Płomień spłynął na urwisko i nas otoczył. Nie baliśmy się. Tylko patrzyliśmy… Nie wiem nawet czy ktoś ośmielał się oddychać. Na niebie pojawił się jakiś kształt, coraz wyraźniejszy. To był ptak. Ognisty ptak. Feniks. MÓJ Feniks.
Zamachnął się skrzydłami… i jakby nas oślepił. Nie wiem kiedy, jak i gdzie (Wszechświat zdawał się wtedy nie istnieć), ale nadał nam Moc. To było cudowne. Jak kąpiel w złocie i płomieniach. I ta muzyka... chyba śpiewał sam Feniks... Inny wilk, inny żywioł, każdy się Przemienił. Ja stałam się biała jak śnieg i nadano mi żywioł Feniksa. Żywioł ognia który umie latać... To nie znaczy jednak że jest lepszy od swojej głównej odmiany, Ognia, Jednego z Czterech. Tylko trochę się... Wyróżnia. Ptak odleciał, ,,zabierając'' ze ze sobą burzę. W kronikach watahy wyznaczyła ona początek Ery Magii. Nazywano ją potem Pierwszą Magiczną Burzą, ponieważ spodziewano się następnych, ale gdy nie nastąpiły, nazwano ją ostatecznie ,, Orkanem Złotego Feniksa''. Szkoda że sama kronika się nie zachowała, ale istnieją kopie. Kiedyś spróbuję jedną z nich odnaleźć. Byliśmy nie do poznania. Od tamtej pory uczyliśmy się używać Mocy. Pierwszą magiczną umiejętnością jaką odkryli w sobie wszyscy była umiejętność latania. Ale niektórzy sobie z nią nie radzili. Trenowali miesiącami, ale mimo to ciągle tracili tak ważną przy tej sztuce równowagę. Przestali w ogóle latać i z czasem ta zdolność u nich zanikła. – nieco teatralnie westchnęłam – Nazwy dla moich umiejętności wymyślał nasz poeta. – przewróciłam oczami – To dlatego są takie ,,górnolotne’’. Tata bardzo mi pomagał w tym wszystkim. Raz nawet skoczył z urwiska do oceanu żeby zobaczyć jak to się lata i pomóc mi opanować tą sztukę. Naprawdę WSZYSCY serdecznie się śmiali gdy wrócił cały w wodorostach z miną tak poważną jakby dopiero co mianowano go na prezydenta Stanów i zaczął mi doradzać. Ale niestety jedyne czego się wtedy nauczyłam to to że jak już masz skakać do morza, to tam gdzie nie ma wodorostów. Wyglądał tak upiornie, że kilka małych waderek z piskiem uciekło do jaskini. Raj. Sielanka.To było po prostu życie idealne. Miałam półtora roku gdy namalowano ten obraz –
wyciągnęłam zdjęcie. Tak, to jest obraz. Nazywam je zdjęciem bo idealnie przedstawia ojca – ja wyszłam bardziej fantastycznie, ale i tak malarz ( wilkołak w ludzkiej postaci ) namalował mnie całkiem realistycznie. Mniej więcej tak wtedy wyglądałam – spuściłam z bólem głowę – Zrobiono go dwa lata przed katastrofą. Wszyscy spali. Ktoś mną potrząsnął. To był… - zawahałam się. Wolę jeszcze nie wspominać o Artanie – Mój przyjaciel. Powiedział że usłyszał kroki i prosił bym użyła jednej ze swoich mocy (Wzrok Feniksa) i to sprawdziła. Nie zdążyłam się jeszcze połapać o co mu chodzi gdy rozległy się pierwsze strzały. Mało pamiętam. Wiem że tata coś krzyczał, kazał mi uciekać i mnie osłaniał. W końcu dwoje moich rówieśników zmusiło mnie do biegu. Odwróciłam się. Zobaczyłam upadającą waderę, Latonę. Obok miejsca gdzie upadła leżał już mój tata. Martwy. – zapadła około minutowa cisza – Od tamtej pory wyglądam nieco inaczej - cisza... - Część magicznych szczeniąt uciekła, część zastrzelono. To byli ludzie. – momentalnie moja sierść sczerniała i zaczęła się palić. Nie miałam na to wpływu. Jak Szał się skończy prawdopodobnie zemdleje. I tak jestem zmęczona– Poprzysięgłam im zemstę. Bezlitosną. – znów chwila ciszy – Gonili nas przez dobre pół roku. Łatwo nie odpuszczają. Poznałam wtedy siostrę, Naylę. Tak naprawdę jest moją przyrodnią siostrą, córką mojego ojca i jego drugiej żony, której nie miałam zaszczytu poznać - prychnęłam lekceważąco -. Wczoraj wygonili nas z kryjówki i znowu zaczęli strzelać. Wywołałam Szał by móc ich przy okazji atakować. Były ze mną trzy, może dwa wilki. Uciekaliśmy, aż wpadłam na jakieś drzwi. Ogromne. Przebiegliśmy przez nie. Biegłam już na przełaj, nie wiem którędy i w jaki sposób, ale znalazłam się na Mrocznym Pustkowiu. Po drodze zgubiła się Nay. To było dzisiaj. Pełnia. Środek nocy. Środek koszmaru... Z krzaków wystrzelił ten upiorny koń. Przypadkowo wypłoszyłam go z kryjówki i zdenerwowałam go tym że... wpadłam mu na grzbiet. Przy-yjaciel – tak trudno mi to mówić o bracie… - rzucił mi się na pomoc. Kazał mi uciekać. Uciekałam. A powinnam zostać! - chyba zaczyna mi się zbierać na płacz - Wtedy mnie znaleźliście… - pociągnęłam nosem – On umarł bo wypłoszyłam tego demona. A ja naiwna jeszcze go posłuchałam i uciekłam. Ja… Ja go kochałam – Niedobrze, zabrzmiała dwuznacznie – Kochałam go jak brata… I to... I to przeze mnie zginął! - zakryłam łapami twarz. No i super. Zaraz rozbeczę się jak szczeniak.
- To nie twoja wina. - powiedziała Selia - W twojej sytuacji każdy mógł na niego wpaść.
- Jjasne - Na szczęścię już się opanowałam.
- Teraz chodź - powiedział Tanne - Oprowadzę cię po terenie Watahy.
- Dobrze - wstałam, pożegnałam się z Selią i wyszłam za Tanne'em/ym [jak to się odmienia? wstaw poprawneXD]
- Najpierw pokażę ci tereny - oznajmił Tanne - Na jaskiniach zakończymy. Wyszliśmy z Twierdzy. W naszą stronę szedł jakiś wilk. Myślałam że to jakiś członek watahy, wracający z polowanie, ale wtedy ,,złapałam jego zapach''. Zatrzymałam się. Teraz było go już widać. To jest... nie może być...
<Nayla? Dokończ tą część XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz